Nie lubię poniedziałków


no nie lubię i już! 

I nie lubię, gdy mnie boli głowa. Szczególnie nie lubię, gdy boli mnie za głupotę dnia poprzedniego. Ech, człowiek stary już, a życie jeszcze niczego go nie nauczyło. Napije się kulturalnie tego i owego, posiedzi w miłym towarzystwie, pogapi sie w TV, zasiedzi się nieco,  a później musi cierpieć cały dzień - obolały, niewyspany, głodny, taki jednym słowem rozpieprzony.  A co najgorsze jeszcze musi w pracy 8 godzin wysiedzieć! No po prostu koszmar!
 
Weekend to taki wspaniały wynalazek, człowiek się relaksuje i zapomina o wszystkim, przede wszystkim o tym że chodzi do pracy.
A w poniedzialek... łup, jak kubeł zimnej wody - nagle trzeba sobie o wszystkim przypomniec! Budzik niestrudzenie dzwoni co 5 minut przez dwie godziny, a ja wytrwale i zupełnie niewzruszenie przełączam go na kolejną drzemkę. Pod kołdrą jest tak ciepło i przyjemnie... Ostatecznie, gdy zbliża się godzina "0" wygrzebuję się z betów...
I mimo wskazanego pośpiechu, snuję się po mieszkaniu w poszukiwaniu różnych niezbędnych rzeczy, szukam kapci i ręcznika, który nie wiadomo czemu po wieczornej kąpieli nie trafił na swoje miejsce, otwieram szafę, szukam dwóch takich samych skarpetek i zastanawiam się w co się obrać.  Kręcę się w kółko jak ogłupiała i myślę co jeszcze? Może kanapeczkę do pracy sobie przygotuję? Na koniec trzeba odgruzować rower, bo jakoś "zarósł" przez weekend. Już z klatki, z zza zamkniętych drzwi, wracam się dwa razy, bo coś się przypomniało, bo czegoś się nie wzięło;/
W drodze do pracy same przeszkody, ciężarówki na środku drogi, wózki sklepowe w poprzek chodnika, czerowne światła, snujący się piesi i wałęsające się pod kołami psy, brak miejsca na zaparkowanie roweru...
W pracy jestem o 10.02...
Uff...

Dobranoc!

Etykiety: , ,